ksiegarnia.proszynski.pl
Merlin.pl
Empik.com
CreateSpace.com (USA)
Amazon.com (USA)
Hakus pokus (powieść)
© Katarzyna Leżeńska i Darek Milewski
Prószyński Media 2011
Rozdział 1
Znowu czerwone.
Beata zahamowała na środku przejścia dla pieszych. Rozejrzała się z nadzieją, że uda jej się uniknąć nienawistnych spojrzeń przechodniów. Zapadła się w fotel. Tłum ludzi spieszących po lunchu do pracy opływał starego chevroleta jak mrówki. Beata miała ochotę rozjechać ich wszystkich, cofnąć się i rozjechać jeszcze raz. Czuła, że telefon od profesora z prośbą, by pofatygowała się do niego osobiście, nie mógł oznaczać niczego dobrego. Kropla potu spłynęła jej po plecach. Beata rozpięła kołnierz kurtki.
Zamknęła oczy. Była spóźniona. Znowu.
Klakson z tyłu wyrwał ją z niebytu. Nacisnęła pedał gazu i po chwili z prędkością światła szybowała po Michigan Avenue w stronę szpitala.
Spojrzała na wyblakły owalny zegar obok kierownicy. Obie wskazówki wisiały na szóstce. Zegar nie chodził od... Od dwudziestu lat? Przy skrętach, jak wahadło, wskazówki to przyśpieszały, to cofały czas. Gdyby tak mogła cofnąć czas... Ile by za to dała?
Spojrzała na ulicę przed sobą i zwalniające samochody. Spóźni się. Na pewno się spóźni. Sięgnęła po komórkę na siedzeniu obok, ale ostatni zakręt przesunął czarny poobijany telefon na skraj kanapy. Wyciągnęła rękę. Samochody przed nią ruszyły i musiała się wyprostować. Która godzina?
Rozejrzała się, szukając na banku zegara, który wyświetlał temperaturę, godzinę i oprocentowanie kredytów. Zamiast tego zobaczyła wielki billboard z przyczepionym bankowym logo i niebieskim ekranem, który w tej chwili wypełniały tysiące małych białych znaczków. Nie, chyba liter. Jeśli to miała być reklama, to chyba dla nisko latających ptaków, pomyślała. Po chwili dostrzegła na ekranie większy napis: Windows error coś tam... Zacisnęła mocniej palce na kierownicy. Wszystko się wali, a dziś wyjątkowo wszystko.
Za billboardem ruch wyraźnie przyśpieszał. Pewnie przed nim wszyscy próbowali się zorientować, co jest na ekranie. Beata odetchnęła. Ale nadal nie wiedziała, która godzina. Nacisnęła mocniej gaz, szukając wzrokiem hotelu, przy którym miała skręcić w prawo. Tak zapamiętała kierunki na wydruku z internetu. Pamiętała mniej więcej, bo kartkę zostawiła na drukarce.
Gdzieś tu musiała zmienić pas. Teraz.
– Człowieku, daj mi szansę – wymamrotała pod adresem spiętego nastolatka za kierownicą tatusiowego audi na równoległym pasie.
Udawał, że jej nie widzi. Palec wystawiony przez okno zrobił jednak swoje i nastolatek, pryszczaty jak... nastolatek, wpuścił ją przed siebie, o mało nie rozwalając audi o skrzynkę pocztową. Beata odetchnęła.
Dopiero przy Loyola University zorientowała się, że jest już za daleko. Przyjeżdżała nieraz do szpitala, do matki, ale zawsze metrem lub taksówką. Dziś chciała samochodem. Może będzie mogła zabrać ją do domu? Może profesorowi o to chodziło? Może też mają jej już dość?
Chciała zadzwonić do Bena, żeby tu z nią był. Żeby powiedział jej, jak, do diabła, dojechać do Northwestern. Sięgnęła po telefon.
Nie, musi sama. Pierwsza w prawo, w dół.
Światła na skrzyżowaniu zmówiły się na czerwono. Palce zaciśnięte na kierownicy zbielały. Nie czuła nic poza łomotem w głowie. Dzwonek komórki leżącej na fotelu obok uratował kierownicę przed złamaniem.
– Beata Winkler – rzuciła w słuchawkę.
– Pani Beato – odezwał się po sekundzie spokojny głos. – Czy wszystko w porządku? Gdzie pani jest?
Zielone. Staruszkowie w wielkich fordach, bo to musieli być staruszkowie, reagowali na nie ze spokojem godnym mistrzów zen.
– Szukam parkingu, panie profesorze – skłamała. – Mam... Miałam trochę kłopotów z dojazdem. Rzadko przyjeżdżam tu samochodem. Przepraszam. Będę za kilka minut.
Listonosz w białym vanie zajechał jej drogę zaraz za skrzyżowaniem.
– Gdzie się pchasz, człowieku? – krzyknęła.
– Mówi pani do mnie? – usłyszała głos profesora. – Spokojnie. Poczekamy na panią.
Poczekamy? No tak; to znaczy on i matka. Więc jednak ją wypisują?
To nie była dobra wiadomość.
Fairbanks Avenue i teraz na Huron. W prawo czy w lewo? W prawo.
Na trawnikach przy kilkupiętrowym szpitalnym parkingu zobaczyła resztki śniegu. Jak na koniec grudnia w Chicago zima była raczej wiosenna.
Po kilku minutach kluczenia w labiryncie poziomów zaparkowała na pierwszym wolnym miejscu. Podbiegła, ale i tak tylko uśmiechnęła się do tłumu w windzie, zbyt zatłoczonej, by ją zabrać. W recepcji okazało się, że gdzieś po drodze zgubiła parkingowy kwitek. Pomyślała, że gorzej już nie będzie, choć właściwie powinna doskonale wiedzieć, że... Czemu nie?
W końcu przebiła się przez piętra, drzwi i recepcje. Przepraszając za spóźnienie, spocona opadła na skórzany fotel w gabinecie profesora, jej niegdysiejszego wykładowcy. Odetchnęła głęboko, poprawiła włosy, rozejrzała się przytomniej. Dopiero wtedy dostrzegła, że pod oknem stoi ktoś jeszcze. Niewysoki mężczyzna w sweterku, identycznym jak ten, który nosił Mr Rogers z telewizyjnego programu zapamiętanego z dzieciństwa. Facet miał profesjonalnie zbolałe spojrzenie i odwrócony identyfikator na szyi. Innego kształtu niż ten profesora. Poczuła ukłucie niepokoju.
– Cieszę się, że udało się pani do nas dotrzeć – zaczął siwowłosy profesor, uśmiechając się zdawkowo. – Zależało mi na tym spotkaniu właśnie dzisiaj, ponieważ wszystko wskazuje na to, że pobyt pani Winkler na naszym oddziale dobiega końca.
– Wspaniale – powiedziała Beata z uprzejmym uśmiechem. Czuła zaciskającą się obręcz na klatce piersiowej. – Kiedy będę mogła zabrać mamę? – dodała ciszej.
– Widzi pani... – Profesor machinalnie zdjął okulary. – Rezultaty leczenia okazały się dużo mniej satysfakcjonujące, niż zakładaliśmy. Po dokładnej analizie zachowań i testach jesteśmy pewni, że pani matka nie powinna wracać do domu. – Zerknął na mężczyznę stojącego pod oknem. – To chyba nie powinno być dla pani zaskoczeniem.
– Nie rozumiem. – Beata dźwignęła się z fotela i usiadła prosto jak struna na samym brzegu. Strużka potu spłynęła jej po plecach. – Przed chwilą powiedział pan...
– Uważamy – włączył się mężczyzna o zbolałym spojrzeniu – że najlepszym rozwiązaniem dla pacjentki i dla pani, jako jej jedynej rodziny, byłoby przewiezienie chorej wprost do ośrodka w Evanston, gdzie...
– Chwileczkę. Kim pan jest? – przerwała mu Beata.
Mężczyzna spojrzał na nią uważniej. Wyprostował się i odwrócił identyfikator na właściwą stronę. W świetle jarzeniówek błysnęło godło stanu Illinois.
Już wiedziała.
– Chester Brown. Jestem pracownikiem socjalnym z Evanston...
– Zaraz, zaraz – przerwała ponownie i odwróciła się w stronę profesora. – Rozmawialiśmy w ubiegłym tygodniu. Nie było wtedy mowy o leczeniu zamkniętym.
– Nie odbierała pani telefonu przez cały weekend.
– Byłam niestety poza zasięgiem – skłamała Beata z wysiłkiem. Nie miała zamiaru tłumaczyć im, że Ben wyjął baterię z jej komórki, chcąc udowodnić, że świat się nie zawali, jeśli ona przez dwa dni nie będzie trzymać ręki na pulsie. Najwyraźniej się pomylił. – Czy coś się stało?
– Hm, zdarzyło się coś, co dało nam okazję do dokładnego przyjrzenia się pewnym schematom zachowań. W sobotę, podczas obiadu, pani Winkler rzuciła się na pacjentkę, która zapytała ją, na co choruje...
– To nic nowego. Macie to przecież w wywiadzie... – nie wytrzymała. – Mówiłam o atakach gniewu.
– ...a następnie – profesor spojrzał Beacie w oczy – pogryzła ją.
Zamarła.
– Krzyczała, że przegryzie jej tętnicę. Na szczęście pielęgniarkom udało się je rozdzielić. Zdążyła jednak ugryźć ją... – zajrzał do teczki – osiemnaście razy. Rozmawialiśmy już z rodziną pacjentki. Rozumie pani...
Rozumiała. Ale dopiero po chwili zdołała wykrztusić:
– Albo leczenie zamknięte, albo pozew?
– Mniej więcej.
– Jak długo miałaby tam zostać?
Mężczyzna o zbolałym spojrzeniu przysiadł na krześle stojącym z boku i założył nogę na nogę. Beata odruchowo zerknęła na wyciągniętą stopę w bucie z klamerką w kształcie trupiej główki. Odwróciła głowę.
– Na razie proponowałbym nie określać terminu.
Beata poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
– Miesiąc, dwa?
– Nie jesteśmy w stanie tego dzisiaj określić.
– A kiedy będziecie w stanie?
– Kiedy poobserwujemy ją trochę dłużej... – Zbolały spojrzał na profesora.
– W tej chwili wiemy tyle, że mamy tu do czynienia z przypadkiem późno zdiagnozowanej, a zatem długo nieleczonej choroby dwubiegunowej z przewlekłymi fazami maniakalnymi i przewlekłymi atakami agresji. – Profesor rozłożył ręce. – Wie pani, początkowo miało to wszystkie cechy cyklotymii... To nas zmyliło, ale teraz możemy już mówić o pełnoobjawowej manii...
Beata wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w znamię na wysokim czole mężczyzny. Z jej perspektywy wyglądało jak zarys Afryki. Milczała. Nie wiedziała, co powiedzieć.
Afryka rozmyła się. Miała wtedy... Ile? Siedem lat? Tak, to były jej siódme urodziny. Matka zabrała ją do Wallgreens, żeby wybrała sobie prezent urodzinowy.
Stała przed obracającym się magicznie stojakiem z wielkim napisem „Timex”. Pokochała od pierwszego wejrzenia różowy zegarek z Kopciuszkiem. Minął ją już cztery razy, obracając się jak planety, o których opowiadała jej matka. Nic z tego nie rozumiała, poza tym, że się obracają.
– Ten! – pokazała palcem na Kopciuszka.
Matka przytrzymała stojak i wyjęła zegarek w czerwonym pudełku. Uśmiechała się. Podała Beacie zegarek.
Beata przytuliła prezent. Bała się odkręcić druty mocujące zegarek do sztucznego atłasu wyściełającego pudełko. Matka przytuliła Beatę. Stały tak przez chwilę przy stoisku z zegarkami i polaroidami.
Po chwili ruszyły w stronę kasy. Przez minutę czekały w kolejce za mężczyzną pachnącym tytoniem i hamburgerem. Wreszcie stanęły przed kasjerką, czarną kobietą, niewiele wyższą od Beaty. Uśmiechała się do nich nieobecnym uśmiechem.
– Jak-się-masz-świetnie-czy-znalazłaś-czego-potrzebowałaś-świetnie-trzynaście-czterdzieści-pięć-z-podatkiem.
Matka sięgnęła do portfela i wyciągnęła banknot dwudziestodolarowy.
Kasjerka wpisała coś na klawiaturze kasy i czekała.
Beata stała przytulona do matki. Była najszczęśliwsza na świecie. Miała urodziny i pierwszy od przyjazdu do Chicago prezent urodzinowy. Najwspanialszy. Będzie go nosiła wszędzie. I w szkole, do której pójdzie za dwa tygodnie. I jak będzie się kąpała. I nie zdejmie zegarka do końca życia.
Kasjerka wpatrywała się w display na kasie, który ciągle pokazywał czerwoną dwudziestkę. Mrugnęła do Beaty porozumiewawczo.
– No, co jest? Ile można czekać?
Beata uniosła głowę. Matka stała oparta o ladę.
– Mamo...
– Milcz.
– Jedną chwilę. Kasa nie chce otworzyć szuflady – powiedziała kasjerka. Już się nie uśmiechała.
– To policz w pamięci – odezwała się matka, nachylając się nad kasą.
Po policzkach kobiety zaczął spływać pot.
– No co, nie umiesz? Nie nauczyli? To ci powiem – wykrzyczała matka. – Masz-mi-wydać-sześć-pięćdziesiąt-pięć-rozumiesz? Jeden banknot z Lincolnem, jeden z Waszyngtonem, dwie ćwierćdolarówki i pięciocentówkę. Rozumiesz?
Beata stała jak wryta. Nie rozumiała dobrze, co matka powiedziała po angielsku. Ludzie wokół nich odsunęli się o krok. Stały teraz same nad małą czarną kobietą.
Kobieta wyprostowała się. Urosła nad ladą. Po chwili stanęła przed matką. Nos w nos.
Beata nie słyszała już ani słowa. Widziała, jak w telewizorze, dwie kobiety, które...
I wtedy stało się.
Kałuża spłynęła pod sandał matki po nierównym linoleum...
Ucho bolało przez tydzień. Siniec na policzku zszedł po dwóch dniach.
Tak. Chyba wtedy się zaczęło.
Poddaję się, pomyślała, a może nawet powiedziała to na głos, bo obaj mężczyźni spojrzeli na nią z profesjonalnym współczuciem. Może właśnie dlatego studiowała psychologię? Żeby, mimo wszystko, wiedzieć, kiedy się poddać? Na całej linii?
Podpisała zgodę na leczenie, nie czytając jej, i wyszła z pokoju profesora.
Mogła iść dalej korytarzem, zakręcić, przejść przez wiecznie zamknięte drzwi i wejść do sali, w której leży matka. Musi przecież pójść i jej powiedzieć.
Zrobiła krok w tamtą stronę. Zatrzymała się na środku korytarza.
Nie. Musi stąd uciekać.
Zawróciła.
Na parkingu czekał na nią mandat wetknięty za wycieraczkę samochodu. Dopiero teraz zauważyła, że zaparkowała na miejscu dla niepełnosprawnych. Wsiadła do auta i z głębokim westchnieniem opadła na oparcie fotela.
*
Ilekroć potem myślała o tym dniu, zastanawiała się, na ile to, co usłyszała w szpitalu, wpłynęło na to, co stało się potem. A może nie miało żadnego związku?
Zatrzymała rower na środku ścieżki w bezlistnym i zaskakująco wiosennym jak na środek zimy Lincoln Park. Dyszała. Usłyszała hamujący obok rower. Twarz Bena pojawiła się w obłoku pary z jej oddechu. Miał zaczerwienione policzki.
– Kochasz mnie? – zapytał. Jak zawsze.
A ją zatkało. Powinna była... Wiadomo, odpowiedzieć to, co zawsze. Ale nie mogła. Słyszała jak przez mgłę przejeżdżających rowerzystów, pokrzykiwania dzieci i szum samochodów. Była spokojna. Świat wokół niej zwolnił bieg. Czuła, że mogłaby tu stać, jak drzewo obok, słuchać i patrzeć. Milczała. Ben przytrzymał ją za rękę.
– Kochasz mnie? – powtórzył, przysuwając się bliżej.
Beata poczuła, że jej oddech zaczyna przyśpieszać. Widziała wyraźnie twarz Bena. Widziała, jak blednie.
Z prawej i z lewej mijali ją ludzie na rowerach. Ben spojrzał jej w oczy. Nie miała pojęcia, co takiego w nich zobaczył, ale bez słowa odwrócił się, wsiadł na rower i odjechał w stronę Hollywood Beach, skąd przyjechali. Zostawił tam samochód.
Beatę czekało przebijanie się rowerem przez pół Chicago.
Z trudem powstrzymywała łzy, pedałując w stronę Fullerton i dalej. O mały włos nie wjechała w otwarte drzwi samochodu kogoś, kto tylko na chwilę wybiegł do automatu z gazetami. Taksówki zajeżdżały jej drogę, zmuszając do ucieczki na chodnik. Przechodnie wchodzili jej pod koła. Nienawidziła ludzi. I Bena. Płacząc i przeklinając na zmianę, błagała los, by nie było go w domu, kiedy ona tam wróci. Byłoby lepiej dla niego.
Odetchnęła, widząc, że na parkingu przed domem nie ma znajomego samochodu. Przeszło jej trochę, ale jedno wiedziała na pewno. Nie może tu dzisiaj zostać. Ani jutro. Nie spędzi nocy w ich wspólnym łóżku. Dzisiaj nie ma już nic więcej do powiedzenia Benowi ani nikomu innemu. Nie chce iść do mieszkania matki. Nie pójdzie do Karen, która mieszkała w tym samym budynku co matka. Ukryje się tam, gdzie nikt jej nie znajdzie.
Otworzyła drzwi. Stała przez chwilę nieruchomo, wsłuchując się w ciszę pustego mieszkania. Wyciągnęła rękę w stronę kontaktu. Zawahała się. Światło nie było jej do niczego potrzebne. Przeszła kilka kroków i usiadła na kanapie.
Wyłączyła komórkę. Sięgnęła po laptopa i odnalazła stronę z rezerwacją online. Kliknęła w trzecią pozycję na liście, sięgnęła po kartę kredytową, wklepała rząd cyfr. Po paru minutach klikania wstała i wyszła, zawracając jeszcze od drzwi po szczoteczkę do zębów.
*
Hotel był dokładnie wart swojej ceny. Niby nowy, ale tylko z zewnątrz. Niby czysty, ale tylko późnym wieczorem, w przyćmionym świetle. Oddalony o kilka mil od lotniska, pełnił mało zaszczytną funkcję przechowalni pasażerów tranzytowych, którzy spóźnili się na swoje przesiadki, przypadkowych turystów, zwabionych ceną pakietu promocyjnego, oraz uciekających panien młodych i wyrodnych córek. Myjąc zęby, Beata unikała patrzenia w oczy osobie po drugiej stronie lustra. Właściwie po co tu przyjechała? Co dalej? Co ona najlepszego robi? Ben postawił już pewnie na nogi całą policję w Chicago.
– Kochasz mnie? – zapytała swoje odbicie.
Czekała. Po kilku sekundach Beata po drugiej stronie lustra kiwnęła niepewnie głową.
Jednym uchem słuchała telewizora. CNN podawało skrót wiadomości w przerwie w Larry King Live. Beata przefiltrowała to, co zwykle: Irak, kryzys, kryzys, premie bankowców, Afganistan, Pakistan, atak hakerów na Disney World. Co? Na Disney World? To chore. Wystawiła głowę z łazienki. Zobaczyła na ekranie wozy strażackie z drabinami i strażaków ściągających przerażonych ludzi z rollercoasterów i kolejek. I zamek Kopciuszka, wygaszony pierwszy raz od uruchomienia! Dostrzegła szereg billboardów z niebieskimi ekranami i białym tekstem, którego nie zdążyła odczytać. Komentator mówił coś o paraliżu systemów informatycznych. Hakerzy i Myszka Miki? Wzruszyła ramionami i wróciła do łazienki wypłukać usta.
Położyła się i zgasiła światło. Jednak po chwili zapaliła lampę po drugiej stronie łóżka. Leżała z otwartymi oczami. Bała się zasnąć.
Profesor dziwił się, że wcześniej nie dostrzegła objawów u matki. Jak mogła nie dostrzec? A ona widziała, lecz nie wierzyła. Nie chciała uwierzyć. Takie rzeczy się nam nie zdarzają. Innym tak, ale nie nam. Profesor patrzył jej w oczy i coś mówił. Poczuła, jak życie z niej uchodzi i po chwili wraca. Czuła zapach wykrochmalonego kitla mężczyzny. Widziała poruszające się usta, ale nic nie słyszała. Uśmiechał się. Powolnym ruchem wyciągnął z bocznej kieszeni kitla szklaną strzykawkę. Przecież takich strzykawek już się nie używa! Chciała krzyknąć. Otworzył blaszane pudełko leżące na biurku. Stała jak wrośnięta w ziemię. Żaden z mięśni nie reagował. Zbliżył się do niej. Uśmiechał się. Odchylił rękaw jej bluzki. Poczuła zimny powiew klimatyzacji i gęsią skórkę. Z igły spadła próbna kropla przezroczystego płynu i rozprysła się na metalowym blacie szarego biurka. Krzyczała w środku, wyrywała się, nie mogąc się ruszyć ani o milimetr. Profesor zbliżył igłę do jej przedramienia. I wtedy zobaczyła, że to nie on. Wyszarpnęła się. Wszystko na nic. Matka patrzyła na nią. W jej niebieskich oczach Beata zobaczyła pustkę. Chciała ją zapytać, czy będzie bolało i czy później będzie mogła pójść się bawić. Matka mówiła coś, czego Beata nie mogła usłyszeć. Ręka ze strzykawką zawahała się. Po chwili jednak skóra lekko ugięła się pod naporem igły...
Huk za oknem obudziłby nawet pacjenta po narkozie. Beata od razu otworzyła oczy. Rozejrzała się po pokoju pogrążonym w całkowitej ciemności. Przebijały się przez nią tylko cyfry na wyświetlaczu hotelowego zegara przy łóżku. Druga czternaście! Być może nawet jęknęła na widok godziny, czerwieniejącej zwycięsko, ale nie była w stanie tego usłyszeć. Pokój wypełniony był hałasem przypominającym powolne zgniatanie żelastwa.
Zeskoczyła z łóżka i podbiegła do okna przesłoniętego grubą zasłoną podbitą czarnym, nieprzepuszczającym światła, lekko gumowanym materiałem.
– O matko! – jęknęła po polsku, zupełnie jak matka i tak samo nadaremnie.
Okna jej pokoju wychodziły wprost na... bocznicę kolejową! Potężny skład towarowy zakręcał jakieś dwadzieścia metrów od jej kapci!
Wagony, stękając i trzeszcząc, ciągnęły się od lewej, sznurem żółtawych przednich świateł, do prawej, gdzie oddalały się sznurem czerwonych świateł tylnych. Z nieskończoności w nieskończoność. Równie dobrze mogło to trwać resztę nocy!
Może gdyby to nie była druga w nocy, gdyby nie miała za sobą dnia, który nie powinien był się wydarzyć, i gdyby nie przesadziła z tabletkami na walerianie... Być może udałoby jej się wymyślić coś lepszego. Ale przyszło jej do głowy tylko to jedno.
Zapaliła światło i, mrużąc oczy, zaczęła się rozglądać za torebką. W bocznej kieszonce z całą pewnością było to, czego potrzebowała. Było.
Beata wyjęła ostatni listek miętowej gumy Orbit. Podzieliła listek na dwa mniejsze, po czym szybko ulepiła z nich stopery do uszu. Po raz pierwszy od paru tygodni bardzo z siebie zadowolona runęła do łóżka, nakrywając głowę kołdrą.
Kilka godzin później – szczelne zasłony utrzymywały pokój w całkowitym zaciemnieniu – obudziło ją trudne do zidentyfikowania, ale niemiłe uczucie. Otworzyła oczy. Coś przesłaniało jej pole widzenia. Przestraszona, sięgnęła ręką do twarzy. Poczuła coś dziwnego i aż się poderwała. Po omacku zapaliła kinkiety przy łóżku i jeszcze raz przesunęła ręką po twarzy.
Szerokie lustro, umieszczone dokładnie naprzeciwko łóżka, odbijało stoicko głowę Beaty przyozdobioną fantazyjnym kołtunem z włosów i rozmiękłej gumy do żucia. Jeszcze nie wierząc własnym oczom, zaczęła gramolić się z łóżka.
Pochyliła się.
Kołtun opadł jej na twarz.
Jęknęła głucho i potykając się, dotarła do okna. Z wysiłkiem rozsunęła zasłony. Pokój zalało poranne słońce. Beata odwróciła się do lustra.
To nie był sen ani przywidzenie.
Burza rudych kręconych włosów, znak firmowy Beaty, za sprawą dwóch kawałków gumy Orbit przekształciła się w miejscami luźny, miejscami zbity ciasno kołtun. Mogła go sobie zarzucić do tyłu jak koński ogon albo spuścić na twarz jak rudą prześwitującą woalkę.
Wyglądało to naprawdę śmiesznie. Ale Beata zaczęła płakać.
Nareszcie.
© Katarzyna Leżeńska & Darek Milewski 2011–2016 •